Na początek chciałbym powiedzieć - całkiem inne uczucie miałem w trakcie oglądania i po obejrzeniu "Revolvera" - a całkiem inne teraz - gdy tutaj na forum coś niecoś już o nim poczytałem.
Szczerze mówiąc - seans z filmem mnie nużył, podchodziłem do niego nawet kilka razy, gdyż za każdym do niego podejściem - już po 15-20 minutach kończyło to się lekką zdrzemką. Jak tak Guy Ritchie wyobraża sobie kino rozrywki - no to ja przepraszam, bo chyba wylądowałem gdzieś indziej czyli w czeskim filmie - dla którego zresztą - tu żeby nie bylo nieporozumien - mam ogromny respekt!
Jak dla mojej skromnej opinii i wbrew zapewnień niektórych krytyków - którzy ogłosili fabułę "Revolvera" zaiście banalną, bo podobno wraz z mijającymi minutami dowiadujemy się co jest prawdą, a co fikcją. I na tyle dosłownie jest nam podane rozwiązanie (really, dude?), iż może nawet psuć zabawę, wynikającą z rozwikłania samemu owej historii - faktycznie leżał klucz, otwierający drzwi niepowodzenia, przez które Ritchie musiał przejść, właśnie w tej - jak już według ekspertów nierealnej to przynajmniej przeze mnie dość wyraziście wyczuwalnej zawiłości i braku spójnego ujęcia... Mowiac otwarcie nielogiczności....
Cóż że podobno jest trudno "Revolverowi" odmówić spójności, ba! - o ile początkowo Ritchie wprowadza widza w błąd, to dość szybko rozwiązuje wszelkie wątpliwości, czyniąc fabułę nad wyraz klarowną. Fabułę, która uzupełniona zostaje znakomitą oprawą wizualną, momentami niezłego humoru i podobno świetnym aktorstwem - o czym jeszcze za chwile wspomnę. Jest też oczywiście nasączenie symboliką, pojawia się wiele elementów, w których można się rozsmakować, które chociaż nie zmieniają wiele w rozumieniu fabuły, znacznie ją podobno wzbogacają, pozwalając na głębszą interpretację owego kina mającego poważne aspiracje by chcieć się zaliczać do rozrywkowego.
Być może tak jest i naprawdę!!! Tzn. nie być może a rzeczywiście! I nawet jestem o tym święcie przekonany - cóż że dopiero po tym jak się przewałkowało parę recenzji, parę streszczeń i parę wywiadów - że tak powiem, z pierwszej reki. Lecz czy na tym ma to polegać???
Bo z mojej własnej... reki - a przy tym bym ją wcale nie chciał traktować jako jakąś "drugą" - sprawa wyglądała jak wyglądała - po prostu jakoś wybitnie to dzieło Ritchie'go, działa mi na moje centrum spania.
Dodać bym chciał jeszcze może - że to wszystko sprawiało na mnie - tu jeszcze raz podkreślę, że wbrew zapewnieniom ekspertów o jego klarowności - raczej ciężkie i wymuszone wrażenie. Szczególnie te monologi i rozważania, liczne retrospekcje, wersje zdarzeń, interpretowane w różny sposób, pojawianie się postaci, które widzimy, które wygłaszają dialogi, a których faktycznie nie ma - wreszcie zmienianie się nam osądów o wielu bohaterach - mnie to tylko męczyły plus to podszywanie tego wszystkiego jakąś pseudofilozofią, która niby to miała pochodzić z antycznego Rzymu Cezara - mi raczej bardziej ninjo-samurajskim Wu:Tang:Clanem pachniała.
Suma summarum wszystko to wydaje się jakby wymieszane trzepaczką do jajek i nie dość tego - nad tym całym różnobarwnym (zgadza się!) potpourri i nad tymi wszystkimi wysokobrzemiennymi, wymuszonymi mądrościami góruje - co teraz za pewne wielu z Was weźmie mi za złe - dosyć głupkowato spoglądający, agitujący, wyglądający i grający Jason Statham. Dlaczego tak wielu zaatestowało mu jakże wspaniałą kreacje w roli Jaka, niestety odciąga się również mojemu spojrzeniu na temat - tj. skromnemu poziomu wiedzy w tym temacie...
Sorry ale to przecież aż śmieszne są te jego grymasy, a raczej grymas, bo na więcej niestety nie mógł sobie ten pan pozwolić, wiedząc zapewne o tym jak ubogi jest jego fizjognomiczny repertuar. Permanentny wytrzeszcz oczów jako oznajmienie stanu intensywnej pracy mózgu, to moim zdaniem mikrycznie mało, szczególnie w takiej roli - gdzie każde jedno odczucie, uczucie, wewnętrzna walka i stany odgrywają taka wagę w przekazie dla/do widza, szczególnie wtedy, gdy ma to być w ogóle spektakl jednej postaci... taki kameralny. Tu Jake musiałby być nieco przerysowany żeby temu sprostać, a co Statham niestety - i to jako jedyny chyba z całej obsady, w ogóle nie potrafi! On bardziej aniżeli gra po prostu tylko JEST na planie... Może jak dla niego to aż tyle? Nie wiem, być może....
W każdym bądź razie - jak dla mnie to cianki ten film - bo powiedzcie sami, cóż ma to być za film, po którego obejrzeniu (przed którego obejrzeniem może również, chociaż to już by zupełnie była katastrofa!), trzeba najpierw paru dni internetu, żeby jako-tako można by było sobie go poskładać?
No przecież to pomyłka.... i to nie moja, jak jakoś do tej pory z innymi to jeszcze takich okazji nie doznawałem... Z zasypianiem i to po kilka razy, również nie miałem jeszcze przyjemności....
Ach te pierwsze razy.... ale akurat teraz? To chyba jakiś znak i już wiem nawet czego... ;D
"powiedzcie sami, cóż ma to być za film, po którego obejrzeniu (przed którego obejrzeniem może również, chociaż to już by zupełnie była katastrofa!), trzeba najpierw paru dni internetu, żeby jako-tako można by było sobie go poskładać? " - David Lynch zrobił się smutny i poszedł kręcić łatwe filmy w tym momencie -_-